Demokracja milionerów

Platforma Obywatelska chce nam zafundować demokrację milionerów. Wybory na Litwie pokazały, że postulowane przez PO okręgi jednomandatowe sprzyjają kandydatom z dużymi pieniędzmi.

„Listy partyjne przestaną rządzić naszymi wyborami. To obywatele danego okręgu zadecydują, kto powinien ich reprezentować w parlamencie” – przekonuje nas partia Jana Marii Rokity i Donalda Tuska, zachęcając do zmiany ordynacji wyborczej. Jeśliby teorię wyborczą PO traktować poważnie to świeżo wybrany Sejm Litwy powinien być odpartyjniony, z niezależnymi i krystalicznie czystymi posłami wyłonionymi spośród mnóstwa przejętych losem państwa, a nie swoimi karierami kandydatów. Na Litwie bowiem w praktyce zastosowano pomysł z jednomandatowymi okręgami. No i co? Nic. W nowym litewskim parlamencie nie brakuje demagogów, milionerów i biznesmenów z dziwnymi powiązaniami. Zamiast odpartyjnić państwo – to jeszcze jeden argument PO – wybory na Litwie ugruntowały wpływy partii w polityce, a obywatele w każdym okręgu mieli do wyboru dziesięć razy mniej kandydatów, niż to jest zazwyczaj w Polsce. Litewski przykład dowodzi, że nadzieje rozbudzane w kraju wokół jednomandatowych okręgów są niewiele warte.

Postulat wprowadzenia okręgów jednomandatowych jest jedną z czterech propozycji zmian w konstytucji, pod którymi PO zebrała już – jak się chwali – 400 tys. podpisów. Na Litwie w sposób, jaki postuluje PO, wybiera się 71 posłów. Pozostałych 70 wyłania się według ordynacji proporcjonalnej z list partii, które przekroczyły 5-proc. próg wyborczy. Jednomandatowe okręgi nie odpartyjniły Litwy. W 141-osobowym Sejmie znalazło się zaledwie 5 posłów niezrzeszonych, czyli 3,5 proc. wszystkich parlamentarzystów. To mniej niż obecnie w Polsce, gdzie posłowie niezrzeszeni stanowią 5,2 proc. wszystkich zasiadających w Izbie.

Wybory na Litwie udowodniły, że sukces przy urnie w dużej mierze zależy od pieniędzy, jakimi dysponują poszczególne ugrupowania. Wygrała populistyczna Partia Pracy, wprowadzając do Sejmu 39 posłów. PP uchodzi za ugrupowanie milionerów – żadnej innej partii nie udało się bowiem nakłonić do startu w wyborach takiej liczby osób zamożnych. Bogacze nie mieli większych problemów z pokonaniem konkurentów w jednomandatowych okręgach. I to pomimo że prasa wskazywała często na ich niejasne powiązania z rosyjskim biznesem.

Dotyczy to samego przewodniczącego zwycięskiego ugrupowania. Do najbogatszych osób w Partii Pracy należy jej lider Wiktor Uspaskich, którego majątek wycenia się na równowartość ok. 50 mln zł. Wybory wygrał już w pierwszej turze otrzymując prawie 68 proc. głosów. Z jego możliwości i siły zdawali sobie sprawę inni kandydaci w okręgu – w szranki z liderem stanęło tylko dwóch konkurentów, pomimo że w innych regionach konkurowało nawet 15 polityków. Obaj ponieśli sromotną klęskę.

Milionerem jest też wiceprzewodniczący PP Antanas Bosas, który podobnie jak jego szef dostał się do Sejmu z okręgu jednomandatowego, choć dopiero w drugiej turze. Do milionerów zaliczają się również Jonas Jagminas, obecnie dyrektor generalny Agencji Litewskich Produktów Naftowych, oraz Wiktor Muntianas, były wiceprezydent koncernu Uspaskicha Vikonda. Obaj politycy-biznesmeni w cuglach pokonali swoich konkurentów. Podobnie jak inni zamożni kandydaci z Partii Pracy – Witałtas Draugelis, Walentinas Bukauskas i Roman Wenclowas.

Nic dziwnego, że w PP znalazło się tylu milionerów. Uspaskich tworzył bowiem partię na bazie kierowanej przez siebie Konfederacji Pracodawców. To dlatego w Partii Pracy skupili się głównie przedsiębiorcy. Parlamentarzyści tej partii pochodzą też z litewskiej prowincji – to nowo upieczeni lokalni działacze polityczni, szerszej społeczności nieznani. Przeważają wśród nich właściciele i dyrektorzy niedużych przedsiębiorstw i spółek akcyjnych, są też dziennikarze, lekarze, mikrobiolog i muzyk.

Podczas minionej kampanii wyborczej widać było, jak PP, dzięki wsparciu swoich najzamożniejszych członków, rzuciła na wybory największe pieniądze spośród wszystkich startujących ugrupowań.

A w Polsce?

Tak to wyglądało na Litwie. W Polsce może być podobnie. „TRYBUNA” pisała już o zagrożeniu, jakie niosą okręgi jednomandatowe w kontekście wydarzeń, które kilka miesięcy temu działy się na terenie należących do pilskiego senatora Henryka Stokłosy Zakładów Mięsnych Farmutil w Śmiłowie. Przez 13 godzin przetrzymywano tam ekipę telewizji publicznej. Senator uchodzi w regionie za najbardziej wpływową postać – zajmuje 20. miejsce na liście najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” z majątkiem wycenianym na ok. 650 mln zł.
Majątek jest źródłem jego siły politycznej. Jego firmy są bowiem największym pracodawcą w regionie, zatrudniając ok. 3500 osób. Nic dziwnego, że senator od 15 lat bez większych problemów wygrywa wybory. Nigdy nie kandydował do Sejmu. Zawsze wybierał Senat. Prawdopodobnie dlatego że może wykorzystać większościową ordynację obowiązującą w wyborach do tej izby polskiego parlamentu.
Jednomandatowe okręgi premiują przedstawicieli różnych lokalnych układów. Dochodzi wówczas do bezkompromisowego „wyścigu zbrojeń” między walczącymi o jedyny mandat kandydatami. Szukają wszelkiego poparcia i dojścia do pieniędzy, które gwarantują obecność w mediach. Zachodzi proces, który w pierwszych dekadach ubiegłego wieku obserwowaliśmy w USA, gdzie o składzie Izby Reprezentantów decydowali w dużej mierze lokalni bossowie.
Teraz dostrzegamy to w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, które zdecydowały się na jednomandatowe okręgi. W Rosji – podobnie jak na Litwie – połowa deputowanych wybierana jest w jednomandatowych okręgach. Doprowadziło to do uzależnienia lokalnych kandydatów od tamtejszych oligarchów. W Rosji niezwykłą popularnością cieszą się tzw. deputowani niezależni, którzy jednak faktycznie kontrolowani są przez biznesmenów, albo sami należą do elity gospodarczej szukającej w parlamencie nowych możliwości dla swoich interesów, bądź zwykłej ochrony pod parasolem immunitetu. Kreml godził się na to, bo wybory w okręgach jednomandatowych osłabiały siłę opozycji. Obecnie takiego zagrożenia nie ma i najbliższe wybory zostaną – na wniosek prezydenta Władimira Putina – przeprowadzone wyłącznie w ramach ordynacji proporcjonalnej.

Mniejszy wybór

Groźba wprowadzenia do Sejmu ludzi o niejasnych powiązaniach nie jest jedyną, jaką niosą ze sobą jednomandatowe okręgi. Takie rozwiązanie ogranicza bowiem obywatelom możliwości wyboru. W wyborach do Sejmu w Polsce w 2001 r. głosujący otrzymywał kartę z nazwiskami średnio 190 kandydatów. Mieszkający w dużych miastach mieli jeszcze większy wybór: w Warszawie spośród 369 kandydatów, we Wrocławiu z 236, a w Lublinie z 269. Po wprowadzeniu JOW wyborca dostanie listę co najwyżej kilkunastu kandydatów. Tak było na Litwie, gdzie w okręgach wystartowało średnio 10 – 12 polityków. Z tego liczyło się 2 – 3. Reszta zdobywała maksymalnie kilka procent. Prowadziło to do wykoszenia kandydatów reprezentujących wszelkie mniejszości. W tym kandydatów Akcji Wyborczej Polaków na Litwie. Pomimo stosunkowo wysokiego poparcia prawie 4 proc. wyborców w litewskim Sejmie znalazło się tylko dwoje posłów AWPL. Zwyciężyli w okręgach z miażdżącą przewagą polskich wyborców. W regionach, gdzie polscy wyborcy znajdowali się w mniejszości, politycy AWPL przegrywali. W wyborach proporcjonalnych mieliby większe szanse. W Polsce Mniejszość Niemiecka wprowadziła do Sejmu dwóch posłów, pomimo że ma poparcie ośmiokrotnie mniejsze niż AWPL na Litwie. (Wsp. Lucyna Dowdo z Wilna)

Co to JOW?

Jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW) są elementem większościowego, bądź mieszanego systemu wyborczego. Najczęściej spotyka się 2 warianty JOW:

  1. wariant, w którym zwycięża kandydat uzyskujący największą liczbę głosów w okręgu (Wielka Brytania, USA);
  2. wariant, w którym zwycięzcą zostaje kandydat otrzymujący ponad połowę wszystkich oddanych głosów. Gdy żaden z kandydatów nie zdobędzie takiej większości w pierwszej rundzie, przeprowadza się drugą, w której konkurują dwaj politycy z największym poparciem (Francja, Litwa). (WIT)

Wyścig zbrojeń

Dr Bartłomiej Nowotarski, politolog, konstytucjonalista:

  • Wydarzenia na Litwie nie dziwią mnie. To samo obserwowaliśmy na Ukrainie podczas ostatnich wyborów parlamentarnych. Pewien senator z Krymu chwalił się nawet, że wydał na swój mandat dwa miliony dolarów. Od kiedy okazało się, że okręgi jednomandatowe nie wpływają na ukształtowanie się stabilnego, dwupartyjnego systemu, nie widzę argumentów za ich wprowadzaniem. JOW mają sens tylko w wyborach samorządowych, gdzie okręgi są małe i kandydat jest w stanie dotrzeć do wszystkich wyborców. Natomiast w dużych okręgach wyborczych do parlamentu kandydat jest praktycznie anonimowy. Wówczas obserwuje się tzw. wyścig zbrojeń polegający na rywalizacji, kto wyłoży na kampanię większą kasę. Politycy uważają bowiem, że każdy billboard, każda reklamówka w telewizji pomogą im osiągnąć sukces. W takich przypadkach wygrywają ludzie z pieniędzmi. Istnieje też ryzyko zwycięstwa w niektórych okręgach kandydatów popieranych przez mafię. Politycy biorą wówczas pieniądze od wszystkich, czasami nie patrząc, jakie jest ich źródło. Dlaczego to wszystko jest tak bardzo widoczne akurat w krajach Europy Środkowej i Wschodniej? Ponieważ zasada „zwycięzca bierze wszystko” oznacza bezpardonowe starcie między kandydatami i partiami. Jeżeli to się dzieje w ustabilizowanej demokracji, jak USA i Wielka Brytania, to skutki tego są mniej groźne. Natomiast w krajach niestabilnych wszelkie reguły przestają funkcjonować i liczy się tylko zwycięstwo. (WIT)

Piotr Skura (wpis archiwalny z 2005r.)