Ja – agent

Agent

Agentem zostałem w sobotę, 27 stycznia 2007 r., o godz. 20.00, z nadania Telewizji Polskiej. Mogłem nim zostać wcześniej, ale jakoś nie przychodziło mi to do głowy. Choć gdybym był nim został wcześniej, żyło by mi się znacznie wygodniej, tyle tylko, że w gorszym niż obecnie towarzystwie. Korzystałbym z dobrodziejstwa ustawy Kongresu USA, która takim jak ja gwarantowała w owych czasach dożywotnią pensję na stosownym poziomie.

Wystarczyło, żebym się zgodził, gdy nasi obecni sojusznicy proponowali mi współpracę. Najpierw w Wietnamie (1966), a później w samych Stanach Zjednoczonych (1968). Mnie jednak ciągnęło do domu. O próbie werbunku poinformowałem przełożonych. W Wietnamie było to kierownictwo Polskiej Delegacji do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli, a w Ameryce – rezydent wiadomego Ministerstwa w Ambasadzie PRL w Waszyngtonie, gdzie ówcześnie pracowałem. Zapewne wtedy założono mi teczki, które z czasem potężniały – i ta w MSW, jak i ta w MON, i też ta w FBI.

Do tej pierwszej dołożono pewnie zobowiązanie, że będę współpracował z wywiadem, które podpisałem przed wyjazdem na placówkę. I pewnie podjąłbym tę współpracę, gdyby nie dwie sprawy. Otóż zbrzydziło mnie przede wszystkim, że chciano mi za to płacić. Jak to? Za coś, co poczytywałem za obowiązek mam brać jakieś pieniądze? Odmówiłem, choć przyszło mi to z trudem. Było włamanie do naszego mieszkania, zostawiono nas bez centa. Przez dwa lata klepaliśmy biedę w owej wymarzonej Ameryce. Druga sprawa polegała na tym, że skłóciłem się z rezydentem. O historię. Poszło o… Powstanie Warszawskie. On patrzył na sprawę rzeczowo, ja romantycznie, że imponderabilia i takie sprawy. Do końca pobytu na placówce nikt niczego ode mnie nie chciał. Ale kariera młodego dyplomaty w MSZ wzięła w łeb. Wylali mnie z niepochlebną opinią. Znam tylko jej wersję pomieszczoną w moich aktach partyjnych (byłem członkiem PZPR), ale mogę sobie wyobrazić, że złożona do wspomnianej teczki była – jak na ówczesne czasy – jeszcze gorsza. „W służbie zagranicznej bez możliwości szerokiego wykorzystania do zadań, których warunkiem musi być całkowita dyscyplina i jednoznaczne zaangażowanie ideowe” – napisali w partyjnej.

Więc po powrocie z placówki nie miałem innego wyjścia, jak poprosić o pracę w telewizji, w której pracowałem przed wyjazdem. Przetrzymano mnie w poczekalni, ale przyjęto. Był to rok 1971. Łeb miałem pełen Ameryki, a siebie za specjalistę. Dostałem etat stażowy, ten sam, z którego wyjeżdżałem.

No i znów zacząłem pracę w telewizji, a rychło karierę. Błyskotliwą. Okazało się, że mam jakiś talent. Prowadziłem dzienniki (też nie bez przygód), czułem się potrzebny, uważałem się za niezłego publicystę międzynarodowego. Jako taki powinienem z czasem zostać korespondentem zagranicznym, bo w mojej specjalności taka była zwykła droga. Nie zostałem. Wtedy. Byłem twarzą telewizji gierkowskiej. Gdy epoka Gierka skończyła się, wylądowałem na zapleczu, które za chwilę okazało się głębsze niż mi się zrazu wydawało. W partii, na szczeblu zakładu, działałem na rzecz reform, a gdy nastał stan wojenny, znalazłem się za bramą. Kiedy mnie przywrócono do pracy, po nieodzownej rozmowie z „opiekunem obiektu”, zostałem depeszowcem – niziutko jak na naszą hierarchię zawodową. A któraś z teczek wzbogaciła się o oświadczenie, że rozmowę z opiekunem zachowam w tajemnicy.

Tymczasem znów się działo. Wygrałem wewnętrzny konkurs na program o tematyce międzynarodowej i zacząłem go robić. Bez twarzy. Bo twarz była „gierkowska”, a system mieliśmy odnowiony. Ten wszelako normalniał. Dla mnie zakończyło się to rozstaniem z TVP. Rok był 1984. Wtedy jeden z przyjaciół dziennikarzy zaproponował mi przejście do Agencji Interpress. „Znasz się na rzeczy, wznowisz placówkę Interpressu w Nowym Jorku” – zaproponował. (Poprzednik na placówce „wybrał wolność”.). „Chętnie” – ucieszyłem się. Ale rzecz zaczęła się przeciągać. Okazało się, że jest na mnie „zapis”. MSW nie wyraża zgody. Papiery z poprzedniego pobytu w Ameryce okazały się śmierdzące. W końcu na wysokich szczeblach udało się zdjąć ze mnie embargo, które trwało kilkanaście dobrych lat. Pojechałem. Jako korespondent Interpressu, a po roku czy dwóch, przejęła mnie telewizja. Pobyłem trzy lata i poprosiłem, żeby mnie stamtąd zabrano. Osobiste powody, których tu nie będę wykładał.

Wróciłem, zostałem zastępcą redaktora naczelnego DTV. Był to rok 1988. Zaraz potem wyleciałem na wirażu kolejnej rewolucji. „Jest pan odwołany” – usłyszałem w słuchawkach, kiedy prowadziłem transmisję ze spotkania Mazowiecki – Kohl w Krzyżowej. „Mam przerwać transmisję?” – spytałem. „Nie, niech pan dokończy”. Dokończyłem, pojechałem do Warszawy po wymówienie i tak oto w październiku 1989 r. przestałem być pracownikiem telewizji. Pretensji nie miałem, rozumiałem historię, a raczej Historię. Zahaczyłem się w gazecie. Ale jako „komucha”, też mnie wkrótce stamtąd wyrzucono. Imałem się różnych rzeczy, próbowałem handlować pościelą – nie wyszło. Zakładałem pismo dla chcących się uczyć angielskiego – szło średnio, ktoś je w końcu kupił, ale grosza z tego nie zobaczyłem. Aplikowałem do różnych prac – bez skutku. Wtedy właśnie zacząłem tłumaczyć książki. Nie jest to intratna praca. Wystarczy ledwie na stałe rachunki, a poza tym wydawcy nie stoją w kolejce do tłumaczy, a bywa, że nie płacą. „Niech pan się procesuje” – mówiono. Minęło pięć mniej więcej lat od odejścia z TVP, gdy zjawił się znajomy. „Założymy pismo, redakcja chce mieć taki dodatek międzynarodowy”. No i powstało pismo. On za granicą, ja w kraju. Produkowaliśmy osiem kolumn gazetowego formatu. Byłem szczęśliwy. Udało się wrócić do zawodu. Za druk płaciła redakcja zainteresowanej gazety. Mnie natomiast opłacało wojsko – WSI. „Kwituję odbiór (tu suma) za redagowanie (tu tytuł), podpis – Grzegorz Woźniak”. Uparłem się, żeby podpisywać nazwiskiem. Nie miałem się za żadnego tajnego współpracownika. Chcieli gazetę, ja umiałem ją robić, więc o co więcej może chodzić. Na gazecie zyskiwali wszyscy: zainteresowana redakcja – bo dostawała ciekawą comiesięczną wkładkę, WSI – bo legalizowała swojego człowieka za granicą, ja – bo zarabiałem na dom.

Po półtora roku rzecz upadła. Do końca nie wiem, dlaczego. Może nie była już potrzebna? Może wojsko doszło do wniosku, że skórka niewarta wyprawki? A może właściciel gazety wolał zrezygnować, bo szykował jej sprzedaż w inne (nawiasem mówiąc – zagraniczne) ręce. Więc znów znalazłem się na bruku, ale miałem swoje książki. Potem okazało się, że moje umiejętności dziennikarsko-telewizyjno-filmowe mogą się przydać, więc pracowałem tu i ówdzie. Na stałe wszelako – przy książkach.

A potem? Potem nastał 27 stycznia 2007 r., kiedy zostałem agentem. No i jestem.
Z tablic aktuaryjnych wynika, że będę nim jeszcze lekko licząc 11 lat (im człowiek ma więcej lat, tym większą ma szansę na przeżycie odrobinę więcej niż mu się statystycznie należy). Ja jednak na wszelki wypadek już przygotowałem sobie nekrolog. Niech go dołączą do wszystkich teczek, jakie mają i do wiadomego raportu, jeśli w końcu powstanie.

(wpis archiwalny z 2007r) Foto:10634669 / pixabay