W oczekiwaniu na tragedię

piwo Komes

Kiedyś słubicki KOMES był największym zakładem pracy w okolicy. Produkował polskie dżinsy, wtajemniczeni mówią, że lepsze od imperialistycznych Lewisów. Upadł, bo po otwarciu granic szwaczki uciekły na bazar. Nie było chętnych do pracy. Dziś złodzieje złomu rozkładją go na części pierwsze.

Zakład, a właściwie to, co z niego zostało, stoi dziesięć minut drogi od granicznego mostu w Słubicach, tuż przy ruchliwej drodze wylotowej w kierunku na Szczecin. To budynek birowy, ogromna hala produkcyjna o powierzchni jednego hektara i cały ciąg garaży. Całość zajmuje pięć hektarów.
Jeszcze dwa miesiące temu budynki po byłej fabryce odzieży nie wyglądały najgorzej. Dziś zostały już tylko części betonowe. Niebieska blacha pokrywająca całość zakładu zniknęła w oka mgnieniu. Kiedy dokładnie zdemontowano dach – nikt nie wie. – Wiemy jedynie, że ludzie, którzy tam grasują, wynieśli go dokładnie w oka mgnieniu – mówi Jan Gelement, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Słubicach. Mieszkańcy pobliskich bloków mówią, że złomiarze pracują w takim tempie, że do końca stycznia po najlepszym zakładzie pracy w mieście pozostanie jedynie wspomnienie.

Kiedyś KOMES zatrudniał prawie PÓŁTORA TYSIĄCA LUDZI, był największym zakładem w mieście. – Zatrudnialiśmy przede wszystkim szwaczki, ale jak to bywa w dużych zakładach, praca była też dla kierowców, czy w biurach. To był bezsprzecznie największy zakład pracy w historii tego miasta – mówi Zdzisław Nadstawek, jeden z ostatnich kierowników Zakładów Odzieżowych KOMES.

Nadstawek wspomina, że KOMES miał całkiem niezłą rentowność. W 1978 r. podjęto nawet decyzję o rozbudowie. Wtedy właśnie powstał moloch przy Wojska Polskiego w Słubicach. – Zawsze wychodziliśmy na plus, nigdy nie było żadnego zadłużenia, ani wobec pracowników, ani wobec miasta, czy kogokolwiek. Ta pradukcja po prostu się opłacała – mówi. Odzież z KOMESU praktycznie w całości szła na zachód. – Eksporowaliśmy rzeczy do Niemiec, Holandii, Wielkiej Brytanii, Danii a nawet do Kanady i USA – wylicza. Jednak słubicki zakład najbardziej znany był z produkcji polskich dżinsów. Miały być lepsze od amerykańskich Lewisów. – Nie ma się co śmiać, one naprawdę były tak samo dobre jak Lewisy z USA, może nawet lepsze. Sam mam jedną parę do tej pory. Materiał był praktycznie taki sam. Oczywiście mieliśmy tylko problem z marką. Nie można było skutecznie konkurować z taką wielką firmą – zachwala Nadstawek. – Grzechem było wtedy nie produkować, mieliśmy wielkie zamówienia, więc biznes się kręcił – wspomina z nostalgią.

Początkiem końca była rewolucja 1989 r. KIEDY OTWARTO GRANICĘ.

Słubice zmieniły się nie do poznania. W oka mgnieniu na głównych ulicach zaczęły wyrastać rzędy łóżek polowych, na których kręcił się biznes. Bazary powstały dopiero później, bo, jak mówią władze miasta, trzeba było tę sytuację jakoś rozwiązać. Słubiczanie szybko zrozumieli na czym w nowej Rzeczypospolitej można robić pieniądze. Sprzedawali Niemcom wszystko i wszędzie. Perspektywa szybkich pieniędzy zrobiła swoje. Ludzie porzucali dotychczasowe zajęcie i zaczynali handlować. – W ten sposób starciliśmy wszystkich pracowników. Tuż przed otwarciem granic pracowało u nas jeszcze ponad tysiąc osób, później wszyscy zaczęli się zwalniać. Powoli brakowało rąk do pracy. Przed zamknięciem produkcji nie było już prawie nikogo – mówi Zdzisław Nadstawek. – Nigdy nie robiliśmy żadnych grupowych zwolnień. Nic z tych rzeczy. Ci ludzie odeszli na własne życzenie. Po prostu handel był wtedy bardziej opłacalny. Można było się szybko dorobić. Nikt nie myślał co będzie za parę lat – dodaje.

Decyzja o zamknięciu zakładów odzieżowych zapadła w 1998 r., przez długi czas nie było chętnych do kupienia dużego majątku byłej fabryki polskich dżinsów.
Po upadku KOMESU Nadstawek postanowił ZAGOSPODAROWAĆ CHOCIAŻ CZĘŚĆ byłych klientów. Założył firmę i dalej produkuje odzież. – W sumie, na dzisiaj, zatrudniam prawie 80 osób. Chciałbym więcej, ale dalej jest problem z pracownikami, nie mogę znaleźć chętnych, bo to ciężka praca – mówi. Całość produkcji eksportuję do Niemiec. – To przede wszystkim odzież robocza. Milionów z tego nie ma, ale jakoś można wyżyć – dodaje. Z firmą Nadstawka swpółpracuje spóldzielnia inwalidów , która powstała na bazie upadłego KOMESU. – Dziś robimy podwykonawstwo. Też moglibyśmy zatrudnić dodatkowe szwaczki, ale nikt nie chce pracować – mówi Barbara Herman, szefowa spóldzielni.

Majątek KOMESU po długim poszukliwaniu potencjalnych inwestorów sprzedano w końcu warszawskiej spółce Bonus. Firma jednak nowej produkcji nie uruchomiła, poza wielkim transparemtem z nazwiskiem pośrednika handlu nieruchomościami, który przyczepiono do centralnej ściany przy ulicy, nic się nie zmieniło. Szybko okazało się za to, że dopiero po sprzedaży zakładów ZACZĘŁY SIĘ PROBLEMY.

Jak przyznaje Irmina Balcerek-Malina, rzecznik prasowy urzędu miejskiego w Słubicach, sprawa jest bardzo skomplikowana. – Właściciele zalegają z podatkami od nieruchomości już od 2000 r. Ponieważ nie reaugują na nasze pisma wszczęliśmy postępowanie administarcyjne, które ma na celu określenie zobowiązania podatkowego, jednak każda decyzja nie mogła się uprawomocnić, bo właściciel przez biuro prawne, które wyznaczył do kontaktów z nami, za każdym razem odwoływał się. Gmina robi wszystko, co może, aby ustalić wymiar podatku, a właściciel robi wszystko, aby go zakwestionować – tłumaczy pani rzecznik. – Dlatego właśnie podjęliśmy decyzję o zabezpieczeniu należnego podatku hipotekami.

Problemy ma też inspektor nadzoru budowlanego. – Nie możemy uporać się z tym obiektem. Cały czas wysyłamy do właścicieli pisma. I cały czas wracją – mówi Jan Gelement. – Mamy tu do czynienia z bardzo zagmatwaną sytuacją prawną tego majątku. Oficjalnie jest tylko jeden właściciel. W urzędowych pismach pojawia się jeszcze ktoś. Do tego z nikim nie można się skontaktować, wszystkie sprawy załatwia wynajęta przez nich kancelaria prawna – dodaje inspektor nadzoru. Pokazuje jedno pismo od firmy Bonus z Warszawy: Przy biernej postawie policji, użytkownik majątku, pan Bogusław Krzysztof Kron wszedł w posiadanie nieruchomości bez wiedzy i zgody firmy Bonus, a jakiekolwiek dzaiałania prawne i faktycznie pdejmowane przez Bonusa spotykają się z fizycznym przeciwdziałaniem pana Krona i wynajmowanych przez niego osób, które już samą aparycją wywołują u przedstawicieli PHUP Bonus poczucie zagrożenia. Dlatego PHUP Bonus jest faktycznie pozbawiony możliwości zabezpieczenia terenu i nie może ponosić odpowiedzialności za zdarzenia tam zaistaniałe – czytamy w piśmie z 01.06.2004 r. Niestety, nie udało nam się skonataktować ani z szefami firmy Bonus, ani z panem Krzysztofem Kronem, nie wiemy więc dlaczego aparycja wynajętych przez pana Krona osób uniemożliwia firmie Bonus wywieszenie tabliczki z napisem – Teren prywatny, zakaz wstępu.

RĘCE ROZKŁADAJĄ TEŻ POLICJANCI.

– Podejmowaliśmy na terenie KOMESU interwencje z własnej inicjatywy i na prośbę mieszkańców. Mimo wszelkich starań nie udało nam się skontaktować z właścicielami – mówi st. post. Sylwia Wojtasik, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Policji w Słubicach. – Złożyliśmy nawet wniosek do naszej prokuratury, jednak odmówiła wszczęcia śledztwa, bo, jak tłumaczy, nie widzi żadnego zagrożenia – dodaje Wojtasik. Problem w tym, że zagrożenie jest, bo jak przyznaje policjantka, zdarzały się już wypadki na terenie zakładu. – Parę osób już się tam nabawiło różnych urazów, tylko czekać aż dojdzie tam do prawdziwej tragedii – denerwuje się Wojtasik.

Rzecznik prasowy KPP przyznaje, że policjanci nie wiele mogą zrobić. – Wysyłamy tam wzmożone patrole. Nic więcej nie możemy zdziałać, nawet jak przyłapiemy kogoś, kto demontuje budynki, to nie możemy podjąć wobec takiej osoby żadnych czynności, bo nie ma zgłoszenia o kradzieży. A to jest przecież teren prywatny – żali się posterunkowa. Ręce rozkłada też powiatowy inspektor nadzowu budowlanego. – Zanim sprawa rozstrzygnie się prawnie to tego obiektu już pewnie nie będzie. Musimy po prostu czekać, aż decyzje administracyjne się uprawomocnią – mówi.
Wszyscy zdają sobie dobrze sparwę, co dzieje się na terenach po byłych zakładach odzieżowych. – Tam jest coraz więcej ludzi, którzy zbierają złom. Zauważyliśmy nawet, że jest ich więcej im bliżej do świąt – mówi Sylwia Wojtasik. – Tam grasują przynajmniej trzy, może cztery doskonale ZORGANIZOWANE GRUPY ZBIERACZY ZŁOMU.

Część z nich wynajmuje sobie nawet pracowników – przynzaje Gelement.
Sprawdziliśmy, tuż po południu ubiegłego czwartku, przy głównej, dość zatłoczonej ulicy, pracowało siedem osób. Na oko w wieku od 16 do 30 lat. Znosili przed budynek resztki dachu. Przy ulicy stała ogromna, kilkudziesięciokilogramowa waga przemysłowa. Panowie mozolnie ważyli każdą partię blachy i pogrupowane sterty odkładali na bok. Po 40 minutach podjechała ciężarówka i wszystko zabrała. Mężczyźni poszli pracować dalej.

Trudno było o rozmowę. W końcu się jednak udało. – Sprzedajemy tą blachę do punktów złomu, naczęściej poza miastem, żeby nie było przypału – mówi młody chłopak, z oczywistych wzgledów nie chce podać nawet imienia. Mówi, że grupy się zmieniają. – My pracujemy dzisiaj, jutro przychodzą inni. Ci, którzy zaczynali, dzisiaj już tu nie pracują. Mają swoich ludzi, sami zajmują się sprzedażą – tłumaczy. Czy się nie boi? – Praca na dachu jest najbardziej niebezpieczna. Ale z dachem już kończymy. Niedługo zabieramy się za garaże – przyznaje. Ile można na tym zarobić? – To tajemnica zawodowa, ale gdyby się nie opłacało, nie harowałbym tutaj, tylko siedział w szkole. Dawno nie byłem już na zajęciach – mówi z rozbrajającą szczerością.
Symboliczna fabryka, która za komuny produkowała odpowiedniki amerykańskich Lewisów znika w oczach mieszkańców i swoich dawnych pracowników. – Ja mam na to swoją teorię. To, co się dzisiaj tutaj dzieje, to wcale NIE JEST PRZYPADEK.

Właściciele zacierają pewnie ręce, jak dostają informację, że KOMESU już prawie nie ma. Teraz mają problem z głowy. Pan sobie wyobraża, ile musieliby zapłacić za rozbiórkę takiego wielkiego zakładu? Teraz wywiozą tylko gruz, bo już niedługo nic więcej nie zostanie i sprzedadzą sobie ogromną działkę tuż przy granicy z Niemcami. Czysty biznes – mówi Barbara Herman. Obużony jest też Zdzisław Nadstawek. – Wie pan, żal tylko ściska, jak się na to patrzy. Przecież ten zakłąd był budowany za nasze pieniądze. Także za moje. To było nasze życie. A teraz? – pyta retorycznie. – Nad kobietą, która ostatnio gdzieś w Polsce ukradła ze sklepu batonik, robi się wielką burzę. Tu kradnie się nasze wspólne dobro codziennie. I nic.

(wpis archiwalny z 2007r.) Foto: Alexas_Fotos /pixabay